Budżety obywatelskie, nazywane też partycypacyjnymi to nie tylko hipokryzja lokalnych polityków. Można się też pokusić o ich porównanie do politycznego fałszerstwa, kłamstwa czy schizofrenii.
Czym bowiem jest taki budżet?
To po prostu część pieniędzy z budżetu miasta, gminy, które w dobroci serca, szczodrości czy empatii radni razem z prezydentem bądź burmistrzem przekazują do podziału mieszkańcom, aby zdecydowali na co mają być spożytkowane dane środki. Przyjmijmy, że jest to np. dziesięć procent z ogólnej puli budżetu konkretnego miasta.
Ale przecież budżet miasta to budżet obywatelski, tak go można – i należy – nazwać, gdyż składa się z podatków obywateli i firm właśnie w danym mieście. Jest to więc budżet obywatelski, bo i firmy w danym mieście są prowadzone przez obywateli. A więc pieniądze jakie się w nim znajdują pochodzą od obywateli.
Oni właśnie w wyborach do samorządu decydują się na oddanie swojego głosu na konkretnego kandydata (kandydatkę). Decydują się na to, bo ten obiecuje im, że w jego dzielnicy będzie nie tylko prosty chodnik, droga bez dziur, dobra szkoła dla dzieci a w mieście np. teatr albo filharmonia itd. Itp.
Ci ludzie – wyborcy – zdecydowali więc już na co mają iść ich pieniądze w momencie, gdy wybierają konkretna osobę, oddają głos na konkretną osobę. Bowiem np. kandydatka A zapowiadała, że w konkretnej dzielnicy powstanie plac zabaw dla dzieci, zostaną naprawione chodniki oraz poprawione będzie oświetlenie. I TAK MA BYĆ. W ten sposób co cztery lata powstaje budżet obywatelski.
Ale lokalnym politykom to oczywiście za mało.
Dlaczego?
Nie potrafią się wykazać skutecznością oraz pracowitością i dlatego wymyślili kolejny szczebel demokracji. Na jego poziomie ludzie znowu muszą udowodnić, że w ich dzielnicy jest potrzebny plac zabaw dla dzieci i proste chodniki. Znowu głosują, znowu agitują. A politycy znowu pokazują jak są dobrzy i wspaniałomyślni, że pozwalają wyborcom przeznaczyć ich pieniądza na przydatne im przedsięwzięcia.
Rozwiązaniem optymalnym byłoby wprowadzenie optymalnego budżetu obywatelskiego. Co więcej – nome omen – mógłby być większy, bo zaoszczędzono by na dietach radnych i prezydentów, zastępców.
Wystarczy bowiem człowiek, może dwóch, trzech do administracji przychodzami miast, które dzielone byłyby jak budżety partycypacyjne (obywatelskie).
Np. w mieście, które ma rocznie do dyspozycji 700 mln złotych, raz w roku odbywa się głosowanie na co mają być przeznaczone. Zupełnie jak w domu, raz na miesiąc rodzice decydują, że wszystko poza kosztami stałymi, a więc jedzeniem, opłatami za czynsz, energię czy gaz jest przeznaczane na: nową kurtkę dla jednego dziecka, na nowe buty dla drugiego, na nowy telewizor czy lodówkę, komputer czy rower albo malowanie pokoju bądź wymianę mebli. A jeśli coś zostanie, to wtedy jest odkładane na konto żeby procentowało.
Tak samo może funkcjonować budżet miasta, gminy. Ale pod jednym warunkiem! Politycy muszą się na to zgodzić!
Jednak łatwiej wyprosić u Pana Boga cud, niż u nich zrzeczenie się diet za ciągłe administrowanie cudzymi pieniędzmi.
Gdyby zgodzili się na takie rozwiązanie to straciliby ciepłe posadki, ciepłe stołki, diety, apanaże, władze, prestiż i całą resztę.
A żeby ciągle to mieć, raz w roku pozwalają „obywatelom” żeby pobawili się swoimi pieniędzmi na podwórku jak dzieci w piaskownicy.
Ciągle wielu się to podoba, ale nie wszystkim.
Także autorowi tych słów.
Artur Kowalczyk, Fot. DL